środa, 13 stycznia 2010

Piotr Tadeusz Waszkiewicz: Hydra katolicyzmu

Tomasz Terlikowski zauważył ostatnio, że przeciwnicy Kościoła to "antykrzyżowe smutasy". Trudno im się dziwić – gdybym był wrogiem Kościoła, też byłoby mi smutno. Proszę spojrzeć: dwa tysiące lat mozolnej pracy – i nic.

W starożytności już się wydawało, że wszystkich chrześcijan wymorduje się – i będzie po kłopocie. A tu nic. Kościół Święty dopiero nabierał rozpędu; Tertulian zauważył, że "krew męczenników jest posiewem chrześcijaństwa" i tak właśnie było.

Albo taka reformacja. Sytuacja była naprawdę poważna; hierarchia kościelna w mizernej kondycji, duża część duchowieństwa zdemoralizowana, powszechne zaniedbania w formacji katolików, do tego humanistyczne tendencje... W tych okolicznościach pojawia się Marcin Luter; człowiek wielce utalentowany (według niektórych autorów katolickich – jak Erik v. Kuehnelt-Leddihn – genialny). Rzuca wyzwanie zepsutemu Rzymowi. Po swojej stronie ma wszystkie atuty; mistrzowsko wykorzystuje typografię, wprowadza dyskurs teologiczny "pod strzechy", propaguje swoje tezy przy użyciu języków narodowych. Obok niego Filip Melanchton, którego zdolności propagandowe można przyrównać do goebbelsowskich... Wydawałoby się, że tym razem z Kościołem to już koniec – tymczasem protestancka "deformacja" doprowadziła do konsolidacji katolików wokół Papieża. Wkrótce potem Ignacy Loyola założył Towarzystwo Jezusowe. Zwołany został Sobór Trydencki – i przeprowadzona Katolicka Reforma (Kontrreformacja)...

To samo z Rewolucją Francuską – znów wydawało się, że wszystkich księży uda się wyrżnąć lub zmusić do schizmy. Efekt był jednak taki, że Kościół we Francji, toczony rakiem gallikanizmu, uregulował swój stosunek do papiestwa... Dalej; wiek XIX – upadek Państwa Kościelnego, minimalizacja – zdawałoby się – pozycji papieża i... dogmat o jego nieomylności [zainteresowanych tematem odsyłam do nowej książki Adama Wielomskiego: "Kościół w cieniu gilotyny"].

A wreszcie wiek dwudziesty. Kolejna hekatomba to jedno; poważniejszym kłopotem okazało się rozmiękczanie katolicyzmu, zwł. w drugiej połowie XX wieku. I tak, katolicy przestali być konfrontacyjni, ich mowa – zamiast „tak, tak; „nie, nie“ zaczęła być: "Tak, ale", "nie, ale", a niewłaściwie rozumiana miłość bliźnich zdała się prowadzić do tego, że przestano dbać o ich zbawienie [zainteresowanych odsyłam; wytrwałych do "Iota unum" Romano Amerio; niecierpliwych do "Dyktatury relatywizmu" Roberta de Mattei]. Minęło jednak trochę czasu i – co dzieje się na naszych oczach – hydra katolicyzmu znów podnosi łeb.

I jak tu, będąc wrogiem krzyża, nie być smutasem? Nie dość, że perspektywy pozadoczesne kiepskie, to jeszcze tu na ziemi sprawa zgoła beznadziejna...

Piotr Tadeusz Waszkiewicz

Źródło: Prawica.net