sobota, 20 lutego 2010

x. Wojciech Zięba: Zła nowina, czyli tragiczna wizja posępnego profesora

Podczas debaty w "czternastce" mieliśmy możliwość przyjrzeć się tym, którym przeszkadza krzyż. Dla mnie najbardziej wstrząsającym było odkrycie, jak bardzo smutni i "zagniewani" są ci ludzie... Największym autorytetem w "drużynie" przeciwników krzyża" był niewątpliwie prof. Jan Hartman - przed debatą dochodziły do mnie głosy, że to właśnie on rozniesie w pył fanatycznych obrońców krzyża. Tymczasem zobaczyliśmy człowieka, który z trudem tłumił irytację i nie odróżniał się od całej reszty swojej ekipy. Ostatnio przeczytałem jego artykuł w "Tygodniku Powszechnym" z 31-ego stycznia 2010 r. (nr 5), a także odpowiedź arcybiskupa Józefa Życińskiego ("Śmierć czy kenoza?", TP nr 5). Proszę nie posądzać mnie o manipulację - po prostu nie mam tyle energii, a pewnie i wiedzy, żeby napisać precyzyjną recenzję "Złej Nowiny" (bo tak -nomen omen- zatytułowany jest artykuł J.H.), ale na szczęście uczynił to ksiądz arcybiskup. Ja ograniczę się do kilku cytatów i krótkiego komentarza:

"Tragizm naszego położenia, tragizm nowej i ostatecznej śmierci Boga polega na tym, że nie wierząc naprawdę, nie umiemy też naprawdę cierpieć ani kochać, że wraz z prawdą wiary opuściła nas autentyczność i powaga egzystencji".

"Śmierć Boga sprowadza powolną, choć bezbolesną śmierć na nas samych; dlatego Nietzsche uważał, ze jesteśmy >ostatnimi ludźmi<."

"Jest jednak taki stan, gdy jeszcze wierzymy, lecz czujemy, że jest to już wiara zatruta (...) I właśnie w tym miejscu znaleźli się wierzący naszego świata. W tym miejscu znaleźli się również Polacy: na progu narodowej tragedii bezpowrotnej utraty wiary."

Następnie Profesor wprawną ręką kreśli trójkąt: tradycjonalizm, relatywizm, indyferentyzm:
"Skoro nie ma szans, by być wiernym w sposób naturalny i autentyczny, skoro wiara człowieka oświeconego przemienia się w miałki sentymentalizm i relatywizm religijny, a najgorliwsi stoją na straconych pozycjach wrogów nowoczesności, w dodatku postępując niekonsekwentnie jako >obrońcy tradycji<, to może lepiej dać sobie z tym wszystkim spokój".

"...możemy zyskać złudzenie, że jest jakieś wyjście z pułapki śmierci Boga, że można w jakiś sposób pozostać wyznawcą w nowoczesnym świecie. A jednak to tylko złudzenie - wszak trójkąt jest nakreślony, a jego wierzchołki znaczą trzy klęski. Ktokolwiek stoi w tym polu ponosi klęskę tak czy inaczej."

Myślę, że cały ten artykuł może nam pomóc w zrozumieniu (częściowym przynajmniej...) walczących ateistów. Chociaż kategoryczność stwierdzeń i pewność siebie są uderzające (a może nawet denerwujące), to jednak często stoją za nimi po prostu ból i rozpacz. W dodatku nie możemy zaprzeczyć, że również my, chrześcijanie doświadczamy wielu trudności, upadków, dramatów...
A jednak buntuję się, kiedy słyszę -jak się określił Emil Cioran (zob. artykuł abpa J. Życińskiego)- "filozofa wyjącego":

"Obrońcy wiary i religii! Poddajcie się! Opuśćcie okopy Świętej Trójcy! Ponieśliście całkowitą klęskę!"

I przyłączam się do opinii arcybiskupa J. Życińskiego, który pisze:
"Leszek Kołakowski... widział zarówno w koncepcji śmierci Boga, jak i we współczesnym pragmatyzmie zagrożenie związane z możliwością odrzucenia samej idei człowieczeństwa i godności osoby ludzkiej... Dlatego niekwestionowalne pozostaje dla niego stwierdzenie, że wiara religijna stanowi fundament ludzkiego bytu. Na przekór piewcom pesymizmu, którzy deklarują kulturową śmierć chrześcijaństwa, Kołakowski twierdził jednoznacznie: >nie jest prawdą, że żyjemy w cywilizacji postchrześcijańskiej<. Nie jest prawdą dopóki istnieją w naszej kulturze >chrześcijanie tego samego pokroju ducha, co dawni męczennicy<".

x. Wojciech Zięba

poniedziałek, 8 lutego 2010

Piotr Tadeusz Waszkiewicz: W krzyżu zbawienie!

"Wielu ludziom zbyt surowy wydaje się nakaz: Zaprzyj się samego siebie, weź swój krzyż i idź za Jezusem. Jednak znacznie surowszy będzie wyrok, który zabrzmi w Dniu Ostatecznym: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny (Mt 25,41)." – Tomasz a Kempis, O naśladowaniu Chrystusa, ks. II, rozdz. XII

W panteonie bożków masowo czczonych w naszych czasach niepoślednie miejsce zajmuje wygoda. Wygodny człowiek idzie przez życie po linii najmniejszego oporu, w uniwersalnych dżinsach i adidasach, stołuje się w barach szybkiej obsługi, na imieninach zawsze życzy zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze. Pewno, że zdrowie! Wygodny człowiek nie uzna za ważniejsze od zdrowia życia, dlatego zarówno w odniesieniu do siebie, jak i innych, uważa, że lepiej „godnie” umrzeć niż cierpieć. Oczywiście – on także cierpi. Chateaubriand zauważył: „dajcie największemu biedakowi wszystkie skarby świata, każcie mu zaniechać pracy, zaspokójcie jego potrzeby, a nim minie kilka miesięcy, znów będzie wydany na pastwę zgryzot i nadziei”. Na tym świecie nie można bowiem przed zgryzotami, a więc cierpieniem, uciec – człowiek wygodny cierpi więc, lecz cierpienia w najmniejszym nawet stopniu nie akceptuje. Można powiedzieć, że – „nie cierpi cierpienia”. Jest to postawa dokładnie przeciwna postawie katolika.

„Vivere est militare” – powiada katolik. Królestwo niebieskie zdobywa się gwałtem. Przez cierpienie nasz Pan zbawił świat – a my mamy go naśladować; zapierając się samych siebie i dźwigając własny krzyż. Cierpienie jest wielką, jakkolwiek niełatwą, łaską – łaską powszechnie marnowaną. Św. o. Pio z Pietrelciny żalił się kiedyś, że przychodzą doń ludzie proszący o modlitwę w intencji uwolnienia ich od cierpienia. „Nie wiedzą, że cierpienie jest najcenniejszym, co mają” – powiedział. Święta s. Faustyna stwierdziła, że gdyby aniołowie mogli zazdrościć, to by ludziom zazdrościli dwóch rzeczy: Komunii św. oraz cierpienia. Tyle, że aby cierpienie stało się skarbem, musi być cierpliwie znoszone! Można je przyrównać do róży, którą – jednym aktem strzelistym – ofiarować można Panu Bogu lub Najświętszej Panience. Oczywiście, można także cisnąć ją w błoto, jeżeli zamiast aktu strzelistego wypowie się przekleństwo… Pięknie mówił o tym w jednym ze swych kazań św. Jan Maria Vianney:

Pewien kapłan wygłaszał w szpitalu kazanie do chorych – kazanie o cierpieniach. Wykazał w nim, jak bardzo podoba się Bogu, kiedy chrześcijanin spokojnie znosi swoje krzyże. Nauki tej słuchał człowiek, który chorował od wielu lat. Po kazaniu człowiek ten zaczął się smucić i płakać. Ksiądz spytał go, co się stało, czy ktoś nie zrobił mu jakiejś krzywdy. „Nie – odpowiedział chory – do nikogo nie mam żalu, tylko do siebie samego”. „Jak to?” – pyta zdziwiony ksiądz. „Ojcze, tyle lat choruję i wszystkie zasługi straciłem z powodu mojej niecierpliwości. A gdybym był ze spokojem znosił chorobę, jak wielkie bym zebrał skarby na życie wieczne”!

Mało kto dzisiaj zbiera w ten sposób skarby na życie wieczne – trzeba atoli zaznaczyć, że nie jest to bolączką dotykającą nasze czasy w sposób szczególny. Już Tomasz a Kempis pisał: „Wielu jest teraz takich, którzy chcieliby się znaleźć z Jezusem w królestwie niebieskim, ale niewielu, którzy dźwigają Jego krzyż. Wielu pragnie pociechy, ale niewielu cierpienia. Wielu chętnie towarzyszyłoby Mu w ucztowaniu, ale niewielu w poście. Wszyscy chcą się z Nim weselić, ale niewielu gotowych jest trudzić się dla Niego”. Tyle, że w jego czasach podkreślano, jak trudno dostać się do nieba – a dzisiaj wielu wydaje się, że po życiu nie znającym umartwień i cierpień powędrują prosto do nieba. Nic bardziej mylnego. „I dzisiaj grzechy są tak samo wstrętne w oczach Bożych, jak były w pierwszych wiekach Kościoła” – grzmiał św. Proboszcz z Ars, wzywając parafian do pokuty: z pewnością także przez ostatnie półtora wieku (które dzielą nas od śmierci patrona kapłanów) nie zmieniło się to.

Człowiek zatem ma cierpieć – brzmi to okrutnie, ale cóż innego wypada czynić stworzeniu, które bezmiarem cierpienia zbawił Pan Jezus? „Jesteście członkami Jezusa Chrystusa – pisał św. Ludwik Maria Grignion de Montfort – jakiż to zaszczyt! Jak bardzo jednak trzeba z tego powodu cierpieć! Głowa jest ukoronowana cierniem, a członki miałyby być uwieńczone różami? Głowa jest policzkowana i ubłocona w drodze na Golgotę, a członki miałyby być namaszczone wonnościami na tronie? Głowa nie ma gdzie spocząć, a członki wylegiwałyby się rozkosznie na puchowym łożu? Byłoby to niesłychaną potwornością”.

W tym kontekście należy niejako odwrócić cytowaną powyżej myśl Chateaubrianda (jakkolwiek zmiana ta pozostanie w zgodzie z duchem Geniuszu chrześcijaństwa): Bogu dzięki za to, że na tej ziemi nie można uciec od cierpienia! Bogu dzięki za to, że niezależnie od pozycji społecznej, od statusu materialnego, od dobrego imienia – niezależnie od wszystkiego: wszyscy możemy cierpieć. Najrozmaitsze są ludzkie troski i zgryzoty, ale nikt nie jest od nich wolny. Każdy zatem ma w ręku ten wspaniały oręż do walki o świętość. Pozostaje umiejętnie zeń korzystać. Władca Albanii, książę Jerzy Kastriota (zwany Skanderbegiem), walcząc z Turkami zasłynął z ogromnej siły. Będąc pod jej wrażeniem, sułtan turecki prosił go o pokazanie miecza, którym książę głowy ścinał jak makówki. I rzeczywiście: Kastriota posłał miecz sułtanowi, lecz ani ten, ani jego dworzanie, nie potrafili nawet unieść broni. Rozgniewany sułtan odsyłając miecz przekazał Skanderbegowi, że nie jest możliwe, żeby ten nim walczył w bitwie; więc żeby z sułtana nie kpił. Skanderbeg odpowiedział jednak: „miecz ci pokazałem, nie ramię”. Na nic więc mieć dobry oręż, jeśli nie można zeń korzystać.

Św. Josemaria Escriva radzi: „kochać Krzyż, to znaczy umieć chętnie wyrzekać się siebie z miłości do Chrystusa, choćby to kosztowało, i dlatego, że to kosztuje…”

Tymczasem dzisiaj krzyż jest usuwany zewsząd. Batalie o krzyże w miejscach publicznych, w salach szkolnych, sądowych, samorządowych to tylko jedna warstwa zagadnienia. Inną kwestią jest dobrowolna ucieczka od krzyża samych chrześcijan. Zaniedbywany jest już sam znak Krzyża świętego – czyli zewnętrzny znak chrześcijanina, przez który w najprostszy sposób wyznaje się główne tajemnice wiary chrześcijańskiej (poprzez słowa – tajemnicę Trójcy Świętej; poprzez kształt Krzyża – tajemnicę Odkupienia). Kardynał Gasparri w swoim katechizmie pisał: „Jest pożytecznie, a nawet bardzo pożytecznie żegnać się często i pobożnie Krzyżem świętym, zwłaszcza na początku i na końcu czynności (…) Ponieważ znak ten, gdy się go czyni należycie, jest zewnętrznym aktem wewnętrznej wiary, i dlatego ma on tę moc, że pobudza wiarę, zwycięża wzgląd ludzki, oddala pokusy, odwraca niebezpieczeństwa grzechu i zjednuje u Boga inne łaski”. Jak bardzo praktyka ta jest współcześnie zaniedbywana, nie trzeba dowodzić. Ograniczmy się do najprostszego przykładu: o ile w domach (choć także, niestety, coraz rzadziej) zwyczaj ten jest jeszcze praktykowany, o tyle widok osoby czyniącej żegnającej się przed posiłkiem w restauracji stanowi nieomal sensację. Coraz częściej także nieświadomi katolicy obwieszają się wprost pogańskimi talizmanami – wyrzucając w kąt „mało oryginalne” krzyżyki…

„Trudne jest dzisiaj życie chrześcijanina. – pisał Plinio Correa de Oliveira – Zobowiązany prowadzić nieustanną walkę z samym sobą, aby żyć w zgodzie z Boskimi przykazaniami, wydaje się czymś dziwacznym w świecie, w którym za najwyższe wartości uznaje się nieraz życiowe uciechy i dogadzanie własnym namiętnościom. Ciąży nam na ramionach krzyż wierności Twojemu Prawu, Panie. I czasami wydaje nam się, że brakuje nam tchu”. Skąd więc czerpać siły do dźwigania krzyża? Z Krzyża Chrystusowego, z przykładu świętych, z modlitwy, z Eucharystii.

Po pierwsze, z męki Pana Jezusa. Święty Franciszek Salezy radził: „Spoglądaj często oczyma duszy na Jezusa ukrzyżowanego, obnażonego, bluźnionego, spotwarzanego, opuszczonego, przywalonego wszelkim rodzajem tęsknoty, smutków i cierpienia. I zważ, że wszystkie twoje cierpienia, tak co do jakości, jak co do ilości, są w porównaniu z Jego cierpieniami jakby niczym, i że cierpienia twoje dla Niego nigdy nie dorównają Jego cierpieniom dla ciebie”. Rzeczywiście, męka naszego Pana, którą powinniśmy mieć zawsze przed oczami, w każdej sytuacji pomaga w zachowaniu prawdziwie chrześcijańskiego umiaru. W cierpieniu pociesza, w radości powściąga. „Prośmy Go, by obdarzył nas takim wspomnieniem tej straszliwej i haniebnej śmierci i męki, abyśmy zasłużyli za życia na Jego łaskę, a po śmierci na Jego najświętszą chwałę. Który żyje i króluje na wieki wieków. Amen” – tak się modlił św. Bernardyn. Takiej łaski dostąpił pewien pustelnik, któremu (wedle Ludolfa) ukazał się przybity do krzyża, pokryty ranami Pan Jezus, mówiąc: „Patrz na Mnie, a choćby twoje serce było twardsze niż skały, skruszy się na widok boleści, jakie poniosłem za grzechy rodzaju ludzkiego”.

Po drugie, z przykładu świętych. Niezliczone rzesze męczenników Chrystusowych ponosiło w Jego imię męczarnie nieporównanie straszniejsze od naszych drobnych nieprzyjemności. „Spójrzcie, moi drodzy Przyjaciele Krzyża – pisał św. Ludwik Maria Grignion de Montfort –na rzeszę apostołów i męczenników pokrytych szkarłatem własnej krwi; na tyle dziewic i tylu wyznawców, ogołoconych, upokorzonych, wygnanych, odtrąconych”. I dzisiaj nie brak na świecie chrześcijan, którzy cierpią prawdziwe prześladowania w tak wielu częściach świata – pamiętając o nich, warto powtórzyć za św. Franciszkiem Salezym: „Zaprawdę, moje trudy są odpoczynkiem, a moje ciernie różami w porównaniu do tych wszystkich, którzy bez opatrzenia, bez pociechy, bez ulgi, żyją w ciągłej śmierci, przyciśnięci bez porównania cięższymi utrapieniami”.

Po trzecie, z modlitwy. Jak pisał św. ks. Alojzy Orione: „Nie prośmy Jezusa, by uwolnił nas od utrapień i krzyży, bo byłoby to największym nieszczęściem. Prośmy Go raczej, abyśmy zawsze spełniali tylko Jego wolę, tak jak będzie nam ona oznajmiona przez święty Kościół”. Modlitwa o posłuszeństwo i o siły do niesienia krzyża ma wielką moc. Natomiast „łaska, której Bóg nigdy nie odmawia, jest w stanie sprawić to, czego nie mogą uczynić zwykłe siły naturalne” (Plinio Correa de Oliveira).

Po czwarte – i najważniejsze – z Eucharystii. Wielki kaznodzieja węgierski, Tihamer Toth, wołał: „Nie zniechęcajmy się, nie upadajmy na duchu, kiedy nas Chrystus prowadzi po skalistych drogach cierpienia i pyta: Czy chcesz wypić do dna ten kielich cierpienia? Nie przerażajmy się tym pytaniem! Uklęknijmy przed Eucharystią i odpowiedzmy: Wiesz Panie, że chcę… potrafię… ściślej mówiąc chciałbym… a jeśli nie umiem, to mnie naucz, jak trzeba kochać cierpienie. Daj mi siły, żebym pożywając Twoje Najświętsze Ciało i Krew, mógł w każdej chwili pokornie wychylić kielich cierpienia, jak Tyś go wypił przyjąwszy z rąk Ojca. Daj, żeby Eucharystia była dla mnie prawdziwą pomocą w potrzebach życia”.

Jak pisał Tomasz a Kempis: „Jeżeli człowiek rozda cały swój majątek, niczego nie dokonał; jeżeli odpokutuje za swoje grzechy, uczynił niewiele; jeżeli zdobędzie całą wiedzę, wciąż ma przed sobą daleką drogę; jeśli stanie się bardzo cnotliwy i żarliwie pobożny, nadal nie osiągnął celu, gdyż nie zrobił tego, co najważniejsze. Cóż więc takiego powinien uczynić? Wyrzekłszy się wszystkiego, niech wyrzeknie się samego siebie, a porzuciwszy samego siebie, niech porzuci wszelką miłość własną”. Albowiem, „Bogu winniśmy oddać wszystko, absolutnie wszystko, a kiedy już oddamy wszystko – powinniśmy oddać jeszcze nasze własne życie” (Plinio Correa de Oliveira).

Kiedy jednak człowiek zjednoczy swój krzyż z wolą Bożą poprzez akt posłuszeństwa (fiat!), zaraz napełni się radością i pokojem (św. Josemaria Escriva). „Jeśli chętnie niesiesz krzyż, on także cię niesie i zaniesie do upragnionego celu, gdzie skończy się cierpienie, które tutaj nie ma końca” (Tomasz a Kempis).

Piotr Tadeusz Waszkiewicz